Różności > Opowiadania, wiersze...
Opowiadania
Nero01:
Czerwony Kapturek i wilk. Historia niegrzeczna.
Był sobie pewien wilk*1. Jeszcze nie stary, ale już nie młody – biegał sobie sam po lesie, to tu, to tam. Wcześniej hasał z waderą, ta jednak już dawno temu znalazła sobie innego pana wilka. Dlatego też basior nieco zdziwaczał na stare lata. Zamiast trzymać się watahy – wybrał samotne wędrówki po puszczy. Lubił takie spokojne, nudne życie. Czasem jednak brakowało mu tego, że nie ma kto podrapać go za uchem, lub rozbić mu talerza na głowie. Wtedy, zupełnie niespodziewanie, w leniwym życiu futrzaka nastały zmiany. Basior bowiem z nudów błądził sobie po wirtualnym lesie i nagle… natrafił na avatar Czerwonego Kapturka.
- Cześć, stary pierdoło – zagaiło wesoło dziewczę.
- Hmmm? - Zdziwił się wilk nietypową sytuacją – Dzień dobry pani.
(Wbrew pozorom basior był dość dobrze wychowanym zwierzakiem).
- Co porabiasz, kudłaczu? – Czerwony Kapturek najwyraźniej nie bała się wilka. Było to nierozsądne – wilk to zawsze wilk, nawet, jeśli zaniechał od dłuższego czasu polowań na dziewice*2. No i niedźwiedź-psycholog pouczyłby zapewne każdego zainteresowanego w temacie, że wyposzczony lupus jest groźniejszy od nażartego.
- Spaceruję sobie po lesie.
- Nudno tu. Chodźmy na miasto.
- Hmmm? – Zdziwił się ponownie zardzewiały drapieżnik. – Na miasto?
- No wiesz. Alkohol i kluby ze striptease’m. Miasto. – odparła bezczelnie Kapturek.
- Dawno nie byłem na mieście – odparł zakłopotany wilk, który odwykł nie tylko od knajp i alkoholu, ale również od rozmów z płcią przeciwną.
- Oj, nie bądź pierdołą. Tu masz mój numer.
- Hę? Ale ja nie mam komórki. Wyrzuciłem, by uwolnić się z kajdan cywilizacji.
- To co kurna robisz w wirtualnym lesie? Wywalasz komórkę, a łazisz po necie. Też mi pustelnik…
- Hmmm – zawstydził się wilk.
- Hmmm, hmmm, hmmm. Trochę elokwencji zwierzaku, co? Hmmm-hmmm. Nie gadasz jak wilk, tylko jak świnia. Zamiast zaprosić damę do restauracji to tylko chrum-chrum. Zamiast zapisać numer randki w notesie: chrum-chrum. A jak naprawdę trzeba chrum-chrum, to wtedy nagle jesteście taaacy mali. Kobieta zostaje sama i musi dzwonić do Pinokio, każąc mu kłamać w strategicznym momencie…
- Hmmm – chciał odpowiedzieć basior, ale ugryzł się w język. Ta wyszczekana niewiasta zbijała go z tropu.
- Bądź jutro o osiemnastej pod „Empikiem” staruszku. Tylko mnie nie wystaw, bo ci ogon z dupy wyrwę. Poznasz mnie po tym, że ubiorę czerwone rajstopy. Bo ja gorące uda mam.
Wilk na to nic nie odparł, poczuł jednak, że wpadł jak jeleń w sidła.
Na wszelki wypadek lupus był już pod „Empikiem” parę minut wcześniej. Podświadomie czuł, że z tą damą lepiej nie zadzierać. Ogolił też mordę i umył sobie łapy, żeby wyglądać jak człowiek*3.
Kto ubiera się dziś na czerwono? Czerwone nogi w zimie, cóż za absurdalny pomysł – myślał wilk – łatwo ją rozpoznam w stadzie innych stworzeń.
Basior był jednak w błędzie. W ciągu pięciu zaledwie minut zauważył pięć par czerwonych nóg. I raz dostał w łeb torebką - za gapienie się.
Kiedy jednak pojawiła się ta właściwa Czerwony Kapturek – wilk natychmiast ją rozpoznał. I zbaraniał.
Była to bowiem niezwykle atrakcyjna niewiasta. Zgrabne (gorące) nogi, czarna kurtka, czerwona torebeczka (w której prawdopodobnie schowany był pistolet na wilkołaki, srebrne kule, oraz sidła). Czerwony Kapturek nie miała czerwonego kapturka, lecz czarną czapkę. Gdy ją zdjęła – oczom basiora ukazały się długie, czerwone jak krew włosy. Oczy były intensywnie zielone. Taaak… Ta dama była warta grzechu.
- No, jesteś – zaświergotała miłym młodym głosikiem – twoje szczęście.
- Pokaż dowód osobisty – wychrypiał wilk.
- Słucham?!
- Nie chcę kłopotów z obyczajówką! Ile ty masz lat?
Okazało się jednak, że Kapturek jest już w legalnym wieku „rębnym” jak to mawiają drwale.
Wilk zbaraniał powtórnie. Ależ pozory mylą! Taka niewinna niby istota – a taka wyszczekana du… duszyczka. Kto by pomyślał.
- Dlaczego masz czarną czapkę, a nie czerwony kapturek?
- Co za stary, głupi wilk. Nie wie, co to jest czerwony kapturek – zachichotała Czarna Czapka.
- Hmmm? – spytał niezbyt elokwentnie lupus.
- Nie wyglądasz na tak starego, by nie wiedzieć, co to jest Durex.
- Aha – odparł wilk. O co jej do diaska chodzi, pomyślał. Jaki Durex? To jakaś nazwa herbaty? – Czerwony Kapturku…
- Jola.
- Aha.
- Jola co strzela gola, jakbyś mnie szukał na mieście.
- Hmmm – wyartykułował wilk, zapominając, co chciał powiedzieć.
- Więc? – Jola się niecierpliwiła.
- Czy zechciałabyś, Jolu – basior wziął się w garść – pójść ze mną na filiżankę herbaty? (Przecież mówiła coś o Durex’ie…).
- Śmieszny jesteś. Na wódkę chodźmy.
- Hmmm – zbaraniał kolejny raz wilk (aż dziwne, że od tego baranienia nie wyrosły mu ze łba zakręcone rogi).
- …i wtedy właśnie postanowiłam iść na leśnictwo – mówiła Jola, pijąc niczym Smok Wawelski*4 kolejny napój z prądem – ciężko dziś o faceta, a tyle mięsa się w lesie marnuje.
- Hmmm – odparł wilk.
- Ty mi tu nie chrumkaj, świnko.
- Hej! – Obruszył się wreszcie lupus – Świnka to jest inna bajka!
- Zobaczymy – powiedziała Jola, wyciągając rękę pod stołem…
*1 Dane osobowe zmieniono. Jakiekolwiek podobieństwa do innych wilków, Czerwonych Kapturków itp. są przypadkowe. Albo i nie. Hehehe.
*2 Stop! Chochlik drukarski. Na kobiety. Dziewice to nie ta bajka, tylko ta o smoku. Dziewice zresztą to w ogóle nie ta bajka…
*3 Stop! Znowu chochlik. Nie jak człowiek, tylko „przyzwoicie”. O ile przyzwoitość leży w naturze wilków…
*4 Buahahahahaha
Nero01:
Skok
Skok
Kilku moich, znudzonych życiem, znajomych znalazło nową rozrywkę. Ja również, przypadkiem, zostałem wtajemniczony. Wszystko zaczęło się od dnia, kiedy z impetem otworzyłem drzwi do pomieszczenia, w którym z przejęciem dyskutowali. Wpadłem tak szybko, że nie zdążyli "wyhamować" rozmowy i usłyszałem: "Wskakiwanie do innego świata... na koszulce... obrazek..." Absurdalny zlepek słów zaciekawił mnie i zacząłem dopytywać o co chodzi. Ociągali się ale równocześnie nie potrafili ukryć podniecenia. Z wypiekami na twarzy jeden z nich przedstawił ogólny zarys ich nowego zajęcia. Byłem zszokowany! I rozbawiony. Cały pomysł był niewiarygodny ale byli tak rozemocjonowani, że pomyślałem, że muszę się przekonać na własnej skórze czy to prawda czy tylko majaczenie napuszonych japiszonów (jakimi moi znajomi niezawodnie są).
I oto, po kilku próbach, sztuka, której adeptem się stałem, stała się moim głównym zajęciem. Teraz szykuję się do kolejnego podboju nowego świata.
O, weźmy chociażby tę osobę w koszulce z kolorowym nadrukiem. Na brudnoróżowym tle palma, droga i cadillac - pasuje! Rozpędzam się nieznacznie i...wskakuję do obrazka na t-shircie. Proste i bezbolesne. Jest popołudnie, gorące powietrze stoi w miejscu, bez dźwięków - nie można nawet powiedzieć, że jest cicho - po prostu bezdźwięcznie. Nudno, bez życia - cukierkowy, amerykański sen. Jestem sam, nie dzieje się nic a jednak znajduję się w nieznanym obszarze. Wałęsam się chwilę po rozgrzanej ulicy. Ciężko wytrzymać bez ani jednego podmuchu wiatru. Wydaje mi się, że gdzieś na skraju obrazka widziałem kawałek oceanu. Obracam się o trzysta sześćdziesiąt stopni - wody ani śladu. Wyskakuję więc bez żalu, że nie dokonałem głębszej eksploracji obrazu.
Na początku, przed rozpoczęciem zabawy, dostałem od bardziej doświadczonych kumpli listę rzeczy dozwolonych i zabronionych w tej grze. Nie można wskakiwać w plakat lub billboard - obraz musi być na żywym stworzeniu/osobie. Jeśli ktoś ściągnie koszulkę, mam trzydzieści sekund, żeby z niej wyskoczyć - potem materiał ostygnie i będę uwięziony. Jeśli ktoś w koszulce umrze, zostanę wyrzucony razem z duszą ulatującą z ciała...Niegroźna zabawa?
Znajomi ostatnio już się w to nie bawią. Komuś coś się niby stało... mówili, że to niebezpieczne... Nie słuchałem, straciłem z nimi kontakt. Zresztą, kto chciałby spotykać się ze starymi kumplami, mając do wyboru całkiem inny wymiar rozrywki? Mnie pochłania bez reszty!
Wróćmy do reguł. Nie zasypiam w świecie obrazkowym choćby mieli tam królewskie łoża. Mógłbym przegapić moment ściągania koszulki a nie uśmiecha mi się czekanie, aż ktoś założy ją kolejny raz. Trafię na pedanta, który wrzuci mnie bez pardonu do pralki i ulewa gotowa. Mam na myśli ulewę przez gigantyczne U. Słyszałem, że można też przez taką nieuwagę trafić do darów przeznaczonych dla biednych lub osób z trzeciego świata. Nie chcę nawet myśleć ile kosztowałby bilet powrotny kiedy w końcu ktoś założyłby koszulkę na siebie np. w afrykańskiej wiosce... Zresztą nawet powrót z parafii obok byłby kłopotliwy.
Nie! Żadnego snu w koszulce.
Jazda bez trzymanki przytrafia się wtedy kiedy bluzka ma wzorki - plątanina linii (np. maoryskie wzory) działa jak najlepsze zjeżdżalnie! Gorzej, kiedy wzór kończy się urwaną kreską - lądowanie na czterech literach, nawet w koszulkowym świecie fantazji, do przyjemnych nie należy. Nigdy też nie wskakuję we wzory ostro zakończone - koła zębate lub rozcapierzone gwiazdy mogą się dać nieźle we znaki.
Kiedy mam ochotę na krótkie wakacje wskakuję na plażę a jeśli jestem głodny rzucam się na muffina z kremem lub uśmiechniętą parówkę.
Jeżeli chodzi o doznania, to rodzaj bawełny/materiału nie ma znaczenia. Taki sam standard doświadczeń jest w koszulce z Tesco i od Prady. Kolory sprane ożywają po wkroczeniu w obraz. Kreskówki pozostają rysunkami. Kiedy na koszulce są napisy, muszę liczyć się z tym, że od czasu do czasu słychać je - są wygłaszane jak hasła reklamowe. Bardzo spodobał mi się kiedyś czerwony t-shirt z napisem "wolność dla pikseli" - kolorowe kwadraciki biegały wesoło w kółko lub zbijały się w kupkę i rozpryskiwały na boki - ale nie mogłem znieść tego sloganu wykrzykiwanego co pięć minut. Potrafiło to zepsuć całą zabawę.
Kiedy wyskakuję z jednej koszulki mogę zderzyć się z kolejną osobą w T-shircie z innym obrazkiem. Może być nieprzyjemnie bo tego nie wybrałem - przypadek - nie wiadomo do jakiego świata się wskoczy. Nie chciałbym się np. znaleźć zbyt blisko pitbulla lub wpaść pod rozpędzony pociąg. Do tej pory nic takiego się nie zdarzyło - odpukać.
Słoneczny poranek. Spaceruję po ulicy, kopiąc przed sobą kredę, którą jakieś dziecko lub uliczny rysownik zostawili wczoraj na chodniku. Za każdym potrąceniem stopą kreda zmniejsza się, zostawiając niebieskie ślady na rdzawej, betonowej kostce.
Nie mogłem spać po wczorajszej wizycie w obrazku z hawajską tancerką hula... Pewnie już nigdy jej nie zobaczę ale po krótkiej znajomości nie byłem w stanie zdecydować się na pozostanie z nią do końca życia lub... chociaż o jeden dzień dłużej. Gdy tylko zauważyłem pierwsze symptomy ściągania koszulki, wyrwałem się z jej ponętnych ramion i oddałem długi skok w stronę, z której przybyłem. Cóż...nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Tyle już razy obiecywałem sobie, ze nie będę wskakiwał w obrazki z pięknymi kobietami ale trudno się czasem oprzeć! Znajomości w normalnym świecie nie cieszą już tak bardzo jak podboje w koszulkowych rajach...
Muszę szybko znaleźć coś nowego, zajmującego na tyle, żeby o niej przestać myśleć. Potrzebuję szalonego obrazka, zakręconego i nie dającego szans na wspomnienia - sto procent adrenaliny. Przydałaby się koszulka jakiegoś motocyklisty z szybkim motorem i długą prostą w nieznane. O coś takiego ciężko jednak o poranku - zmęczeni po nocnych imprezach kierowcy jednośladów jeszcze pewnie nawet nie otworzyli sklejonych powiek - śpią, chrapiąc przeraźliwie, a ślina cieknie wąską stróżką po zmierzwionych brodach, zaplecionych na końcach w warkoczyki. Brr! O tym też lepiej nie myśleć.
Jestem na głodzie! Nie mogę wrócić do Hawajki, nie wiem nawet gdzie w tym momencie jest t-shirt przez nią zamieszkany. Odzwyczaiłem się też od zwykłych czynności - nie cieszy mnie chodzenie do kina, na spacer, czytanie książek, chociaż pamiętam jak światy w nich opisane potrafiły mnie wciągnąć... Teraz straciły urok - wszystkie, co do jednej! Grr, niech no tylko podejdzie ktoś w koszulce, teraz już jakiejkolwiek. Wygląda na to, że dzisiaj wszyscy przechodnie postanowili zrobić mi na złość i założyć sztywne, gładkie koszule i bluzki, w dodatku pod garnitury i garsonki.
Zza szarego budynku wyszedł długowłosy blondyn w surferskiej bluzie z obrazkiem ostro załamującej się fali, w której świetle walczy z żywiołem surfer. Postać zgina plecy, żeby zmieścić się pod postrzępioną grzywą i przeczesuje ręką szmaragdową ścianę wody, pędząc na desce w stronę największego spiętrzenia fali. To on! To ona! Koszulka idealna dzisiaj dla mnie! Już drepczę w miejscu, niecierpliwie, radośnie i bez chwili wahania rzucam się do środka, w wir fali. Jak chłodna jest toń, jak wielka siła oceanu! Spycham surfera z deski i mistrzowsko (chciałbym!), a w rzeczywistości w rozpaczliwym stylu, pokonuję drogę do plaży. Nie zrażony kiepskim początkiem, wracam na głębię i oczekuję na kolejną falę. I następnych sto! Zatracam się w tym zajęciu, kręci mi się w głowie, chwilami nie wiem czy walczę z żywiołem czy z samym sobą. Mijają godziny...Bosko zmęczony, kołysany falującą powierzchnią wód, zapadam w letarg i nie zauważam nadchodzącego olbrzyma - fala kotłuje się, warczy z oddali, potężnieje i jej ogromna siła wypycha mnie na plażę. Nie! Wyrzuca mnie z koszulki!
Brutalny wyskok i automatyczne zderzenie z innym t-shirtem. Ups! Kątem oka zdążyłem zauważyć na nim wysoką, zakapturzoną postać o skośnych, pustych oczach na czarnym, niespranym tle. Świst kosy w jej ręce przeszył moje bębenki. Dosłownie! Ciepła krew pociekła z ucha. Mój żałosny krzyk: "nie wiedziałem, że można umrzeć w koszulce!" wydostał się jeszcze na zewnątrz. Zdezorientowani przechodnie rozejrzeli się dookoła. Potraktowali to jak kolejne dziwne hasło reklamowe - zbyt głośne i natarczywe - i poszli na realną plażę, w stronę czerwonej tarczy słońca, chowającego w oceanie swoją twarz.
Nero01:
Dwa życia Leny - rozdział pierwszy
Rozdział pierwszy
Wojna
Robi przyglądała mi się ciekawie, nie posiadając się z radości, że jestem tuż przy niej. Jej mała twarzyczka mimo, że nieznośnie brudna i zmęczona, promieniała uśmiechem.
- A więc co się stało z twoimi rodzicami? – spodziewałam się jaka padnie odpowiedź, ale mimo wszystko warto było ją zapytać.
- To co z wszystkimi innymi. Zabili ich. Jakiś miesiąc temu. – powiedziała dziewczynka skubiąc teraz kawałek bułki. No tak, tak jak myślałam.
- Aha. Rozumiem. – wystarczyło tylko tyle słów, nie mogłam jej pocieszyć, wiem, jak czułam się ja po śmierci mojej rodziny, nic nie pomagały mi słowa pocieszenia z strony znajomych. Tyle, że moi rodzice nie umarli na wojnie, po za tym miałam drugą rodzinę. Tak, drugą i to biologiczną rodzinę, tyle, że nie w tym życiu.
- A twoi, oni, czy oni żyją? – spytała się Robi.
- Nie, Robi. Nie. Moi rodzice też umarli. – powiedziałam, udając obojętność.
- Aha, a kiedy? Na wojnie?
- Jak miałam 6 lat. – widząc jej pytające spojrzenie dodałam. – Nie żyją z powodu choroby. Mama – rak, tata – nie wiem, on po prostu pewnego dnia nie wrócił do domu, i znalazłam jego ciało na ulicy. Był pewnie załamany śmiercią mamy. Na pewno nie popełnił by samobójstwa, podejrzewam, że jego serce nie wytrzymało, lub miał zawał. Wojna, jak wiesz, wtedy nie trwała, więc zaadoptowała mnie moja ciotka. Ale, kiedy skończyłam 11 lat i ona zginęła. Wtedy rozpoczęła się wojna, i oni po nią przyszli.
- Aha. – to słowo i mi ostatnio ułatwiało życie, kiedy nie miałam nic do powiedzenia i byłam całkiem załamana moim losem, pozostawało mi tylko wymówić „ aha”, zastępowało mi słowo „rozumiem” w sytuacjach, w których nie chciałam by była to prawda, lub nie wierzyłam w to. Robi nadal na mnie patrzyła, może się mnie bała i mi nadal nie ufała. Od początku była wobec mnie nie ufna, przez jakiś czas zapomniała, że ma zachowywać nie ufność, ale teraz chyba sobie przypomniała. A może nie. Robi była bardzo tajemniczą osobą i nie chciała opowiadać zbyt dużo o czasie sprzed wojny, czasie, kiedy jej rodzice byli żywi. Wymówiłam z spokojem w głosie słowa, które powtarzałam jej niemal codziennie.
- Spokojnie Robi, ja ci nic nie zrobię. Przecież wiesz.
- Tak, tak wiem Lena, ale się boję czego innego. Niesamowicie się boję. Boję się, że oni zabiją i mnie. – twarz Robi była teraz smutniejsza, niż wszystkie na świecie. Pierwsza łza powoli spływała na umorusane ubranko. Jak mogli nam to zrobić? Jak mogli atakować nasz i inne kraje powodując, że nasze twarze coraz częściej zapominały czym jest uśmiech. Jak mogli?
- No już, nie martw się. Śmierć czeka w czasie wojny na większość z nas, ale mogę tobie obiecać, że wojna wkrótce będzie miała swój koniec. – byłam tego pewna. Skończy się w 1945 roku. Wiem to, jeśli się ma dwa życie, jedno w XX w. a drugie w XXI w. wie się bardzo dużo rzeczy, o których inni nie mają pojęcia. – I tutaj jest bezpiecznie. Tu, na wsi. Ale musisz mi w końcu zaufać. Ja obiecuję, że nie dopuszczę, aby oni Tobie coś zrobili. – czy naprawdę się zobowiązałam wobec Robi? Chyba faktycznie nie mogłabym dopuścić do jej bólu i cierpienia.
- Lena, dziękuję, ale dużo ludzi tak mówi przyjaciołom, a na końcu ich zostawia na lodzie. Po za tym skąd wiesz, że wojna się nie długo skończy? Pewnie będzie trwała jeszcze wiele lat…
- Wiesz co?! A kto ci pomógł, jak byłaś ranna, narażając się na niebezpieczeństwo? I ty teraz Robi mówisz, że mogę ciebie zostawić na lodzie? – widząc smutne oczka Robi natychmiast złagodniałam i pierwszy raz od wielu dni zażartowałam. – A może faktycznie rozpatrzę tą opcję… - Przez chwilę ujrzałam radosną twarzyczkę Robi, a właściwie Amelii. Nazywam ją Robi, z prostego powodu, jest pracowita i ciągle coś robi. Kiedy ją zobaczyłam od razu stwierdziłam, że to imię, jakoś do niej pasuje. Jak do nikogo innego. Przypominała mi kogoś, sama nie wiem kogo, ale wydaje mi się, że ten ktoś miał duży wpływ na moje życie. Duże zielone oczy, kasztanowe włosy nieco falowane, zadarty nosek i jędrne usta. Kogoś znam kto ma urodę taką, jak Robi. I dojdę kim jest ta osoba.
- Przepraszam, Lena. Tylko tobie przysporzyłam kłopotów, Adam za pewne nie jest teraz zbyt zadowolony moim pobytem, na dodatek straciłaś dużo energii i do niczego ci nie jestem potrzebna. Ale dziękuję, gdyby nie ty, leżałabym teraz martwa. Nie wiem, jak ci to wynagrodzić. Jutro rano wyruszam w podróż i znajdę jakieś schronienie. Ale nie wiem, jak ci to… - urwałam jej.
- Robi, nawet nie żartuj! Nigdzie stąd się nie ruszasz. Nie przetrwasz. Ledwo wyszłaś z poważnych obrażeń. Zresztą nie będę tego ukrywać. Nikt ci nie pomoże, nie mieszka w pobliżu chyba żadna żywa dusza, zresztą nawet jeśli… Oni nie mają czasu na pomaganie tobie. Zostajesz tu, bo nie chcę mi się ratować ciebie po raz drugi. A Adam… on ciebie lubi, mówię ci. – smarkata pociągnęła nosem, kichnęła po czym znów przemówiła swoim miłym głosem, a ja uświadomiłam sobie w czasie jej gadaniny, że ma rację, przysporzyła mi kłopotów, a Adam faktycznie jej nie lubi. Mnie zresztą chyba też.
- Ale Lena… Tu nie jest zbyt bezpiecznie. Jestem tego pewna. – wymówiła Eh… nie wiele wiedziała o świecie.
- Amelio! – pierwszy lub drugi raz tak do niej powiedziałam. – Przecież tobie mówiłam, że w pobliżu nie ma ani jednej żywej duszy. Miasta są daleko, fabryki też. Więc żołnierze nie przyjdą tu, nie stanowimy dla nich żadnego zagrożenia, a atakowanie jednej, małej wioski, w której żyje tylko trzech dla nich małych bachorów nie stanowi dla nich takiej przyjemności jak zabijanie dużych ilości ludzi. – nie mogłam dużej patrzeć na te wielkie, proszące oczy, więc odwróciłam głowę i ciągnęłam. – A teraz idź do naszej chaty i uprzątnij, jeśli chcesz, aby był z ciebie jakikolwiek pożytek. – nie mogłam uwierzyć, że to mówię. Przecież ona tyle złego przeżyła w ostatnim czasie, a teraz będzie mnie uważała za jędzę. Ale nie mogłam się powstrzymać, chciałam jej uświadomić, że wiele rzeczy nie wie, sprawiając jej przy tym pewnie przykrość. Odeszłam w przeciwną stronę, niż Robi. Szłam do Adama, aby pomóc mu polować zwierzęta. Ciągle jednak myślałam o Amelii. Czy jest bezpieczna sama w chacie? Czy nic jej się nie stanie? Czemu powiedziała, że jest pewna nie bezpieczeństwa?
Znalazłam ją dwa tygodnie temu na warszawskich ulicach, szłam w tamtą stronę prawie dwa dni, chciałam znaleźć Emilię Sauerengel. Była to kobieta, która pomagała mi żyć w dwóch życiach, a po niedługim czasie stała się moją przyjaciółką i powierniczką. Mogłam jej zaufać i powiedzieć o wszelkich problemach. Ostatni raz widziałam ją dwa lata temu, kiedy miałam 14 lat, a była mi potrzebna pilnie jej pomoc.
Kiedy doszłam do Warszawy, uznałam, że stan tego miasta jest fatalny. Wszystko było jeszcze bardziej poniszczone niż przed moim wyjazdem, a mało domów w ogóle jeszcze stało. Nagle zauważyłam na ulicy dziecko, wychudzone i mizerne, wyglądające na 9 może 10 lat. Było ciężko ranne, ubrania były całe w krwi. Wzięłam ją na ręce i nie myśląc, że przyszłam tu do Emilii pobiegłam w stronę wsi, było dużo drogi do wioski, w której się ukrywałam z Adamem, więc zastukałam do pierwszego lepszego domu położonego w bezpiecznej odległości od wielkiego miasta. Dobrze trafiłam, był to dom państwa Nowaków, którzy przed wojną byli lekarzami. Pomogli mi zająć się Robi. Przebywałam u nich przez tydzień, czekając, aż Robi się poczuje lepiej. Kiedy tak się stało, państwo Nowakowie ofiarowali mi swojego konia i razem z Robi ruszyłyśmy w stronę mojego schronu. Nie myślałam o tym, że to niezbyt bezpieczne brać od obcych konia, który i im potrzebny, lub dzięki któremu mogli by znaleźć moją kryjówkę. Ale martwiłam się o Adama, chłopaka którego poznałam, mając 11 lat, szukałam miejsca ( po śmierci ciotki) w którym mogłabym być bezpieczna, przyszło mi na myśl wybrać na nowe miejsce zamieszkanie wieś. Po drodze spotkałam 13 latka, którym był Adam. Wyglądał, jak mężczyzna. Musiał tutaj dłuższy czas już być. Uznał, że w tych miejscach zaludnia się coraz więcej ludzi i musimy ruszyć dalej. Tak my. Adam odkąd zobaczył mnie wykończoną drogą i prawie zabitą przez żołnierza, pomógł mi, dzięki niemu żyję. Żołnierz zobaczył mnie, nie byłam zagrożeniem dla nikogo, nie zagrażałam dalszemu ciągu wojny, ale i tak chciał mnie zabić, może nawet dla przyjemności. Byłam wtedy sama, wchodziłam na teren pierwszej z wiosek, wtedy właśnie przed oczyma pojawiła mi się twarz Adama, strzelił do żołnierza łukiem, wziął mnie na ręce i biegł długi czas.
- Cześć. – powiedział mi teraz Adam. Stałam obok niego z łukiem ( oszczędzaliśmy niewielką ilość karabinów ) gotowa do polowania. Adam był na mnie zły, że uratowałam Amelię. Martwił się, że żołnierze mnie zabili, kiedy tak długo nie wracałam. Przynajmniej tak mówi, ale mi się wydaję, że jest po prostu zazdrosny, że i ja jestem odważna i mogę kogoś uratować.
- Witaj. – odparowałam. Adam odezwał się do mnie pierwszy raz od 24 godzin. – Tak szczerze, Adam, gadaj na co jesteś zły.
- Powiedziałem! Mogłaś przez nią umrzeć i ja się… - przerwałam mu.
- Adam uspokój się do cholery! Żyję ? Widzisz? – zamachałam mu ręką przed oczyma. – Przeszkadza ci Robi? Jesteś zazdrosny, że się odważyłam jej pomóc? – podnosiłam coraz częściej głos.
- Nie, Lena. Nie jestem zazdrosny, przecież wiesz, że cieszę się z twojego szczęścia, wiesz! Ale Robi faktycznie mi przeszkadza. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Zrozum to! Wiem, że nic się nie stało. Ale odkryłem coś po twoim powrocie. – urwał, pewnie chciał, żebym go dopytywała co, ale nie. Jak nie chce gadać to nie. Byłam bardzo ciekawa, ale nie będę go prosić, żeby mówił. O nie, nie. W końcu usłyszałam jego mocny głos na nowo.
- Robi jest nie bezpieczna. Jej matka… ja ją chyba znam, pomagała mi kiedyś. Robi ma charakterystyczne znamię, które używane jest w jej rodzinie. Jej mama też takie miała.
- No i co? Co w jej mamie jest złego? – nie mogłam powstrzymać pytania.
- Jej mama jest dziwaczką, znaczy się mówi prawdę, ja wiem, ale i tak jest dziwaczką. Omal przez nią nie zginąłem.
- I co do tego ma Robi? Ona nie jest kobietą, o której mówisz.
- Tak, masz rację. Tyle, że tą „dziwaczność” z pewnością odziedziczyła.
- Co ty wygadujesz? – nie chciałam go dalej słuchać, więc kiedy trafiłam strzałą w młode kurcze i przygotowałam je na ogniu, pobiegłam w stronę chaty, w której zapewne była Robi. Widziałam na sobie błagalne spojrzenie Adama, ale kłamał. Tak mi się przynajmniej wydawało. Było mi trudno z tym, że Adam się tak zachowuje. Ostatnio... do czasu mojej "wycieczki" coś między nami zaiskrzyło. Wiedziałam, że Adam chciał czegoś więcej, niż przyjaźń. I ja też tego chciałam. I chcę.
Posprzątała na błysk. Chata miała jeden pokój połączony z niewielką kuchnią. Nie był może ładny, było mało mebli, i chata się prawie rozwalała, ale mimo wszystko uwielbiałam ją.
- Postarałaś się. Na prawdę świetnie posprzątałaś. – powiedziałam.
- Dziękuję.
- Jak ma na imię twoja mama? – nie mogłam się powstrzymać przed zadaniem tego pytania, Adam pewnie gadał tak specjalnie, ale lepiej się upewnić, czy jej nie znam.
- Emilia. .Emilia Sauerengel. – wyszeptała dziewczynka. Zamurowała mnie. Emilia! Emilia, do której szłam w Warszawie, ale spotkałam Robi, i momentalnie do mnie dotarło o co chodziło Adamowi i jeszcze coś! Emilia nie żyje. Emilia – moja przyjaciółka, która jako jedyna osoba może mi pomóc nie żyje. Na dodatek młoda Emilia okłamała mnie i nie jest panną ! Ma córkę, którą jest Robi. To do niej podobna jest Robi. I uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz! Ważniejszą, niż wszystko inne.
Nero01:
Spotkanie
Dziennik Jack'a
Piątek 02.11.2012r.
Znowu zobaczyłem się z Jamiem. Przez ostatnie siedem miesięcy nie mogliśmy się spotkać. Na półkuli północnej skończyła się zima więc musiałem przenieść się na południową. W drodze powrotnej postanowiłem zrobić chłopcu niespodziankę. Wezwałem pierwszy śnieg. Gdy padał, ja przysiadłem na drzewie nieopodal szkoły, do której chodzi i czekałem na niego. Było coś w okolicach 13:15 kiedy rozległ się dzwonek ogłaszający koniec lekcji. Po chwili przez drzwi wejściowe przetoczył się tłum dzieci w różnym wieku lecz każdy cieszył się tak samo i z tych samych powodów. Koniec lekcji oraz początek weekendu. W czasie kiedy tak siedziałem na tym drzewie, śnieg zaległ na ziemi solidną warstwą więc postanowiłem rozpocząć bitwę na śnieżki. Ulepiłem jedną i rzuciłem w środek tłumu. Dał się słyszeć śmiech.
-Kto to był?-wykrzyknął któryś z uczniów i zrobiwszy również śnieżkę rzucił w podejrzanego.
-Ej, to nie byłem ja!-odkrzyknął jakiś chłopak i sam zaczął formować kulkę. W ten sposób wciągu 2 minut rozgorzała pokaźnych rozmiarów walka. Każdy rzucał w każdego. W tym bałaganie odnalazłem Jamiego, gdy ten ochraniając się za drzewem, lepił śnieżki.
-Jamie, fajnie znów cię widzieć!-powiedziałem do niego, unikając dostania z śnieżnych kul.
-Jack, wróciłeś!-ucieszył się i rzucił przygotowanym pociskiem, trafiając mnie w ramię. Schowałem się za sąsiednie drzewo i również w niego rzuciłem. Po jakiś dziesięciu minutach zauważyłem, że bitwa zaczęła cichnąć. Wzniosłem się trochę w górę i zobaczyłem kobietę, która szła środkiem tłumu, uczniowie rozstępowali się przed nią a niektórzy nawet uciekali. Cóż, niewiele myśląc, ulepiłem śnieżkę i dmuchnąłem na nią, zrobiła się niebieska. Wycelowałem i rzuciłem w ową kobietę. Wyszło tak, że dostała prosto w twarz. Zobaczyłem, że stoi nie ruchomo w półkroku, a wszyscy na placu wstrzymują oddech.
-Ktoś trafił „Merry” śnieżką.-usłyszałem jak uczniowie szepczą między sobą.
-Kim jest ta „Merry”?-zapytałem Jamiego, a on zbladł.
-To jest dyrektorka, najgorsza z wszystkich nauczycieli.-powiedział drżącym głosem. Chyba przesadziłem z tym rzutem. Nauczycielka miała taki wyraz twarzy jakby zjadła kilo cytryn i nagle jej oczy zaświeciły niebieskim blaskiem. „Tak, czar zadziałał!” ucieszyłem się w duchu. Dyrektorka kucnęła i zaczęła formować śnieg w dłoniach, nawet lekko się uśmiechała.
-Dobra, kto chce bitwę, będzie ją miał!-krzyknęła i rzuciła w pierwszą lepszą osobę, która obok niej stała. Wszyscy patrzyli na nią jakby spadła z Księżyca, po chwili kobieta huknęła.
-Rzucać śnieżkami, ale już!-krzyknęła tonem generała. Tym razem wszyscy posłuchali i walka rozpoczęła się na nowo. Najzacieklej walczyła dyrektorka. Nie trafili ją ani razu a ona trafiała za każdym razem. Całe towarzystwo rozeszło się po jakiś 7 minutach, ponieważ już nie było z czego lepić śnieżek oraz wszyscy byli już mokrzy w tym również Jamie. Zaczęliśmy iść w kierunku jego domu, był on jakieś 15 minut drogi ze szkoły.
-Co słychać u Sophie?-zapytałem.
-W tym roku poszła do pierwszej klasy, jest z tego powodu wniebowzięta.-odpowiedział, kręcąc głową. Ja się uśmiechnąłem, minęły trzy lata jak pokonaliśmy Mroka, Jamie miał już jedenaście lat a jego siostra sześć-Chodź, powinna być już w domu, nie może się ciebie doczekać.-dodał. Przyspieszyliśmy, chłopiec opowiedział mi co robił jak mnie nie było oraz co słychać w jego szkole. Zastanawiam się co będzie jak z dyrektorki ucieknie czar zabawy, mam nadzieje, że uczniom nie dostanie się przeze mnie. Kiedy dotarliśmy na podwórko przed domem Jamiego, najpierw dał się słyszeć hałas, a potem drzwi się rozwarły i wyleciała na dwór mała dziewczynka.
-Jack!-krzyknęła-Jak zobaczyłam śnieg, wiedziałam, że przyjdziesz!-podskakiwała z radości. Kucnąłem by się z nią przywitać.
-Cześć, Sop...-odparłem ale nie dokończyłem zdania bo rzuciła mi się na szyję.
-Spokojnie, siostrzyczko.-powiedział do niej Jamie-Udusisz go jeszcze.
Na te słowa wszyscy się zaśmialiśmy.
-Ulepmy bałwanka.-poprosiła nas malutka i zrobiła słodkie oczy. Jak tu jej odmówić?
-Oczywiście. A potem zrobimy ci igloo, dobrze?-zapytałem ją.
-Tak!-ucieszyła się. Zabraliśmy się do roboty. W po jakiś dwudziestu minutach stał przed nami pokaźnych rozmiarów bałwan (tak przypadkiem wyszło, że przypominał Zająca). Sophie przyniosła z domu marchewkę oraz węgielki (wyglądał świetnie, muszę go pokazać pierwowzorowi). Potem zajęliśmy się budową śniegowego mieszkanka. Byliśmy w połowie, kiedy z domu wyszła pani Bennett. Popatrzyła chwilę na naszą pracę i się uśmiechnęła.
-Dzieci, obiad na stole!-zawołała-Chodźcie bo wystygnie.-dodała.
-Wyjdziemy za chwilę.-powiedział Jamie do mnie-Poczekasz na nas?
-Jasne, będę w parku.-odpowiedziałem. Wtedy wtrąciła się mama rodzeństwa.
-Jeśli wasz kolega nie musi iść do domu, to może wejść. Po co ma marznąć?-powiedziała do nas-Co takiego powiedziałam?-dodała, widząc nasze zdziwienie. „Ona mnie widzi?! Przecież jest dorosła!” pomyślałem.
-Z chęcią wejdę.-odpowiedziałem kiedy ustąpiło zdziwienie. Weszliśmy wszyscy do środka.
-Jak masz na imię?-zwróciła się do mnie.
-Mam na imię Jack Frost.-odparłem. Zatrzymała się w półkroku i przyjrzała mi się. Chyba dopiero wtedy dotarło do niej, że mam białe włosy, kij w ręce oraz bose stopy.
-To niemożliwe, mówiła prawdę...-powiedziała do siebie i chwyciła w ręce wisiorek, który miała zawieszony na szyi.
-Mamo ale kto?-zapytał Jamie.
-Idźcie zjeść, później wszystko opowiem.-powiedziała, nieobecna duchem-Chodź ze mną Jack.-zwróciła się do mnie i skierował się do salonu. Poszedłem za nią. Usiadła w fotelu i wskazała mi miejsce na sofie.
-To ty uratowałeś swoją siostrę na stawie?-zapytała kiedy i ja usiadłem-I to ty wpadłeś do wody?
-Tak, ale skąd pani to wie i jak to możliwe, że mnie pani widzi?-nie mogłem zrozumieć.
-Jack, jesteśmy spokrewnieni, co prawda wiele pokoleń wstecz, ale jesteśmy.-powiedziała-Jestem potomkinią twojej siostry.-dodała. Nie mogłem w to uwierzyć. Ja mam rodzinę?
-Ale to nie wyjaśnia tego, że pani mnie widzi.-dalej dociekałem tego. Przez chwile się milczała w tym czasie dołączyło do nas rodzeństwo. Usiedli koło mnie.
-Wiesz co to za medalion na mojej szyi?-zapytała mnie.
-Nie, pierwszy raz go widzę.-odparłem.
-Należał do twojej siostry, dostała go jako prezent ślubny.-wyjaśniła-Dostałam go od mojej prababci.-dodała w zamyśleniu, po czym wróciła do siebie.-Miałam wtedy osiemnaście lat. Ona wtedy aż setkę. Była już schorowaną i lekko zbzikowaną osobą. Na moje osiemnaste urodziny podarowała mi go ze słowami „Gdy założysz medalion na szyje, duch się przed tobą nie skryje. To jest sprawa prosta, ujrzysz Jacka Frosta!”. Uznałam to za jedno z jej dziwactw ale zapytałam z grzeczności, jaką to ma historię. Opowiedziała mi wtedy o tobie, jak poświęciłeś się dla siostry. Później powiedziała mi, że dwanaście lat po twojej śmierci wyszła za mąż a od swojego męża dostała piękny medalion. Podobno zamknęła w nim jakąś pamiątkę po tobie (tego nie można sprawdzić jest zaspawany). Od tamtej pory jest przekazywany w rodzinie i tyle faktów. Prababcia upierała się, że mając go na szyj można ciebie zobaczyć. Oczywiście nie wierzyłam jej, często wymyślała dziwne historie. Okazuje się, że mówiła prawdę.
-Ale znamy się z Jackiem od trzech lat.-powiedział Jamie-Dlaczego go przedtem nie widziałaś?
-Ponieważ nie zakładam go codziennie.-odpowiedziała-Ubieram go tylko parę razy w roku: w moje urodziny oraz kiedy idę odwiedzić grób prababci.-dodała, po czym zamilkła.
-Mamo, możemy iść dokończyć z Jackiem igloo?-zapytała Sophie po chwili.
-Tak, bawcie się dobrze.-odparła z uśmiechem-Ja muszę gdzieś iść.
Wyszliśmy z domu na podwórko. Skończyliśmy domek. Opowiedziałem dzieciom co widziałem na półkuli południowej. Niedługo potem przyszli przyjaciele Jamiego i urządziliśmy bitwę na śnieżki. Zabawa zakończyła się w okolicach siedemnastej. Wtedy dzieci musiały wrócić do domu.
-Kiedy znowu się zobaczymy?-zapytało mnie rodzeństwo zanim weszli do domu.
-Może pojutrze?-zaproponowałem.
-A dlaczego nie jutro?-zaciekawił się Jamie.
-Ponieważ mam spotkanie ze Strażnikami.-wyjaśniłem-Będziemy rozmawiać o waszym i innych dzieci bezpieczeństwie.
-Szkoda, ale to twój obowiązek jako Strażnika.-powiedział z nutą smutku Jamie.
-Nie smuć się, pojutrze spędzimy razem cały dzień.-pocieszyłem chłopca.
-A przyprowadzisz Zajączka?-zapytała z nadzieją w głosie Sophie.
-Postaram się.-obiecałem jej. Zamknęły za sobą drzwi a ja poleciałem w górę. Wezwałem chmury i przez całą noc obsypywałem śniegiem świat (tj. półkulę północną).
Demon:
Na serio to ty pisałaś?
Tak pytam bo zazwyczaj w fabule takie czasem błędy piszesz, czasem zdanie w ogóle się kupy nie trzyma... a tu takie opowiadania *_*
Nawigacja
[#] Następna strona
Idź do wersji pełnej